Ivica Radić: Stelmet na zawsze pozostanie w moim sercu

fot. Jacek Białogłowy

Chorwat Ivica Radić to przedostatni obcokrajowiec z tegorocznego składu Stelmetu ENEI BC ZIelona Góra, który opuścił Polskę. Dziś w nocy zameldował się z rodziną w Chorwacji, do której dotarł lotem z Warszawy. Udało nam się do niego dodzwonić i porozmawiać o zakończonym kilka dni temu sezonie w PLK.

Radić to jedna z większych niespodzianek Stelmetu w rozgrywkach PLK 2019/20.

Bliżej nieznany w Polsce Chorwat początek sezonu miał przeciętny. Po pierwszych trzech meczach, w których zdobywał średnio po 6 punktów niektórzy kibice obwieścili, że jego transfer to była pomyłka Stelmetu.

Tymczasem z meczu na mecz Radić czuł się coraz pewniej i niejednokrotnie grał nawet lepiej niż Drew Gordon, którego miał być tylko zmiennikiem.

Generalnie para Radić, Gordon uznawana była przez wielu fachowców za najlepszą parę podkoszową w PLK, a niektórzy wskazywali Ivicę jako kandydata do nagrody najlepszego rezerwowego ligi.

Skończył sezon ze średnimi statystykami 12,6 punktu i 6,2 zbiórki na mecz.

A oto, co mówił Radiu Zielona Góra w rozmowie posezonowej:

RZG: Ivica, sezon skończył się w środę, a Ty byłeś jeszcze z rodziną w Zielonej Górze przez kilka dni. Czemu?

Nie spieszyliśmy się, bo początkowo nie było bezpośrednich lotów z Polski do Chorwacji, ale w końcu polecieliśmy i jesteśmy poddani 2-tygodniowej domowej kwarantannie.

Wiedzieliśmy, że pandemia koronawirusa rozwija się, ale nie panikowaliśmy, choć oczywiście każdy miał jakieś obawy. Natomiast stosowaliśmy się do wszelkich nakazów, obserwowaliśmy sytuację, wydaje mi się, że zachowywaliśmy się jak trzeba.

RZG: A co robiliście na co dzień, kiedy meczów już nie było? Słyszałem, że pograłeś na przykład z Tonym Meierem w siatkówkę?

No tak – wybraliśmy się rodzinami do lasu, potem wzięliśmy jakąś piłkę i poodbijaliśmy sobie pod blokiem. No coś trzeba było robić, żeby zabić nudę. Dobrze, że było sporo dobrej pogody, słońca – z tego korzystaliśmy.

RZG: Dobra, porozmawiajmy o sporcie. Co tu dużo mówić – jesteś mistrzem Polski, Stelmet został uznany za mistrza po 22 kolejkach. Jak patrzysz na tak dziwnie zakończony sezon?

No tak – to rzeczywiście niecodzienna sytuacja. Nie pamiętam, żeby w jakimkolwiek sporcie, kiedykolwiek coś takiego się wydarzyło.

Nikt się czego takiego nie spodziewał – chciałoby się grać dalej, wszak byliśmy w dobrej formie, złapaliśmy dobry rytm, ograliśmy w ostatnim meczu Dąbrowę Górniczą i chcieliśmy grać kolejny mecz. Byliśmy pierwsi w tabeli, czuliśmy się mocni.

Cały sezon byliśmy w gazie, niemal cały czas na czele tabeli i według mnie byliśmy dominatorem w tej lidze. Graliśmy najlepszy basket, zaliczyliśmy 15 zwycięstw z rzędu – naprawdę byliśmy na fali.

RZG: A jak odczułeś ten moment, kiedy ogłoszono, że to koniec i jesteście mistrzami?

No wiesz, specyficznie się to zakończyło – każdy zawodnik chciałby przejść przez playoffy, wygrać tytuł na boisku, poszaleć z kibicami. Tak się wygrywa oczywiście najfajniej. Wiesz – playoffy, finały, szaleństwo kibiców, radość, śpiewy, wariactwo – to jest sól rywalizacji. I tego na pewno zabrakło. Ale uważam, że całkowicie zasłużenie jesteśmy mistrzami Polski – co do tego nie mam wątpliwości.

Gdyby zakończono rozgrywki bez przyznania tytułu to byłoby to według mnie nie fair. Bo zagraliśmy jednak 2/3 sezonu, ktoś był najlepszy, ktoś drugi itd. I nie można zabrać nikomu tego wysiłku, jaki włożył w tych kilka miesięcy.

To nie przypadek, że wygraliśmy. To było kilka miesięcy gry, a nie na przykład pojedynczy mecz w pucharze, w którym możesz przegrać. Ale powtarzam – ten triumf to jest coś innego niż normalne zwycięstwo – inny rodzaj ekscytacji, zdecydowanie mniejszy.

RZG: Dla Stelmetu to rok przełomu, rok zmian w klubie, rok planu naprawczego. Był nowy budżet, nowy trener, nowy zespół itp. Czy przed sezonem – patrząc na to wszystko spodziewałeś się tego, jak on się zakończył. Czy myślałeś, że tu może był złoto?

Myślę, że to mistrzostwo to jest więcej niż ktokolwiek się spodziewał. Oczywiście zawsze wychodzisz na boisko z myślą o wygranej, z marzeniami o pokonaniu wszystkich. Ale początek nie wskazywał, że będzie tak pięknie.

Skład zebrał się bardzo późno – ostatni gracz wpadł na kilka dni przed pierwszy meczem, nie wyglądaliśmy na papierze na faworyta. Mieliśmy nadzieję, że będziemy grać coraz lepiej, ale sądzę, że nikt z nas w zespole na początku nie sądził, że będzie aż tak świetnie.

W końcu nie było u nas największego budżetu, płace w porównaniu z tuzami ligi były niższe, część zawodników nie miała dobrego poprzedniego sezonu, ale okazało się, że nie jednostka, nie nazwisko, nie budżet jest najważniejszy….

RZG: No to jak to się stało, że ten Stelmet był jednak najlepszy? Jaka była tajemnica tej drużyny?

Myślę, że najważniejsza była mentalność, którą mocno zaszczepił w nas trener Tabak i to, jakich dobrano zawodników. Bo trener może sobie mówić, próbować wpłynąć na graczy, ale oni mogą zrobić coś zupełnie innego. A tu wybrano graczy, którzy szli za trenerem niemal jak w ogień.

To była prawdziwa drużyna. Uwierz mi – od trenerów, przez najlepszego zawodnika, przez cały personel klubowy, aż po ostatniego gracza z ławki – każdy był ważną cząstką tego organizmu, każdy miał ten sam cel.

RZG: A powiedz coś o współpracy z Żanem Tabakiem. To nie jest łatwy człowiek do współpracy – w każdym razie my dziennikarze łatwo z nim nie mieliśmy. Jak to u was wewnątrz zespołu wyglądało?

Jeśli trener jest uczciwy, postępuje fair wobec wszystkich zawodników, jeśli jest sprawiedliwy i traktuje wszystkich równo, wtedy nawet trudne zadania, których wymaga, jesteś w stanie wprowadzić w życie.

Nie masz obaw, że taki gość cię okłamie, albo tobie powie coś innego, a za chwilę innemu zawodnikowi przedstawi sprawę inaczej… Po prostu – jeśli są zasady, nawet niełatwe, ale takie same dla wszystkich – wszystko funkcjonuje na dobrym poziomie. I Tabak trzymał się zasad. I to też miało wpływ na nasz sukces.

RZG: Ty byłeś na początku wielką zagadką dla nas, ale też na koniec możemy powiedzieć, że byłeś znakomita niespodzianką. Zagrałeś według mnie bardzo dobry sezon. Czy dla Ciebie to był najlepszy sezon w karierze?

Być może…Ciężko porównywać sezony, bo grasz w innym kraju, w zespołach z różnymi celami, ale faktycznie to na pewno był jeden z moich 2-3 najlepszych okresów w karierze!

Dobrze mi szło w Polsce, nigdy wcześniej też nie grałem w lidze VTB, a udawało mi się rywalizować na dobrym poziomie z zawodnikami z takich drużyn jak CSKA czy Chimki…To było świetne.

Fakt, że na początku się trochę męczyłem, ale myślę, że z biegiem czasu myśl pokazałem dobry basket. Trener tu mi dużo pomógł – dawał mi dużo rad, a jest przecież doświadczonym podkoszowym. Dużo też pracował nad moją mentalnością, nad tym, żebym zawsze walczył na całego. Chłopaki świetnie mnie wykorzystywały pod koszem – to była przyjemność grać z takimi rozgrywającymi. A jeśli nie poszło – potrafili pocieszyć. Także znów – była świetna ekipa i mi się dobrze grało. To wszystko są naczynia połączone.

RZG: Co z tego sezonu zapamiętasz najlepiej? Jakiś mecz, podróż, swój występ?

Ciężko powiedzieć, ale myślę, że taki najbardziej niezapomniany z meczów w polskiej lidze był mecz w naszej hali z Anwilem. Przed nim wszyscy mówili – nie, nie, nie wygracie z nimi, oni mają lepszy skład, to mistrz Polski. A my ich zbiliśmy niemal 30 punktami!

Ja zdobyłem sporo punktów, jedną z kontr skończyłem wsadem. Czułem się świetnie w tym meczu, a jeszcze lepiej po nim.

Co jeszcze zapamiętam? Wygrane w lidze VTB na wyjeździe – choćby świetny mecz w Krasnojarsku! Do tego mecze na styk z wielkimi w tej lidze – nawet jeśli one był przegrane to graliśmy po prostu świetnie…

RZG: Jedno wspomnienie chyba jednak nie jest najlepsze…?

Mówisz o Pucharze Polski? No tak! Ale dziś mogę powiedzieć, że to był efekt naszego przeładowanego kalendarza i kontuzji Drew Gordona i Joe Thomassona, do tego ja byłem po grypie, a też miałem wcześniej podkręconą kostkę. To wszystko spowodowało, że w półfinale z Polskim Cukrem zabrakło nam sił w końcówce meczu.

Byliśmy po dwóch meczach wyjazdowych w VTB – w Astanie i Kazaniu i zaraz trzeba było jechać na puchar. Nikt nie miał takiego rozkładu jazdy! No i to wyszło w końcówce tego meczu z Polskim Cukrem. Moje nogi były zmęczone, cały zespół padł. Według mnie to my w końcówce nie graliśmy nawet na 50 procent naszych możliwości tak byliśmy wykończeni.

RZG: A co powiesz o poziomie polskiej ligi, z którą zetknąłeś się po raz pierwszy?

Grało mi się bardzo przyjemnie w PLK, bo wszędzie było sporo fanów wspierających swoje ekipy. Widać było, że ludzie lubią basket w Polsce.

W każdym zespole byli zawsze jacyś dobrzy obcokrajowcy i musiałeś być skoncentrowany na każdym meczu nawet na tych ze słabszymi zespołami. A jeśli chodzi o styl koszykówki to jest sporo gry w kontakcie, dużo jest graczy silnych fizycznie – to nie jest liga, gdzie tylko biegniesz i rzucasz. W PLK jest sporo fizycznej koszykówki.

RZG: To jeszcze kilka słów o tym, co napisałeś w internecie – dziękowałeś bardzo czule swoim kolegom z zespołu. Wygląda na to, że w zespole była duża chemia. Wy się po prostu – mam wrażenie – bardzo lubiliście. Potwierdzisz to?

Jak najbardziej – wszyscy pozostaną w moim sercu na zawsze. Nawet jeśli się nie spotkamy w jednym zespole to myślę, że będziemy mieli ze sobą kontakt.

Wszyscy byli świetni….Marcel, Zyzio…O Zyzio to kandydat na MVP całej ligi. Tak, to była świetna ekipa. Byliśmy jak rodzina.

RZG: A czy te słowa: Zostaniecie na zawsze w moich sercach to było pożegnanie? Ze Stelmetem? Zieloną Górą?

Nie, nie, nie o to chodziło. Ja na razie nie wiem, co się będzie działo, nie rozmawialiśmy o tym z trenerem czy z klubem ani przez chwilę. Tak naprawdę to nie wiadomo, jak sezon się zakończy, bo teoretycznie jeszcze VTB może powrócić. Ale nic nie wiem o mej przyszłości. Wiem, że było mi w Zielonej Górze świetnie i będę ten zespół zawsze pamiętał.

RZG: Powiedz na koniec co z kontraktem, co z pieniędzmi – czy wiesz co będzie z płatnościami za odwołaną część sezonu?

Na ten temat jeszcze też nie było rozmowy. Wszyscy czekamy na rozwój sytuacji…

Exit mobile version